Maraton Północ - Południe 2019
Czwartek, 26 września 2019
km: | 973.00 | km teren: | 0.00 |
czas: | km/h: |
W dniach 14-17 września 2019 roku odbył się Maraton Północ - Południe (MPP), biegnący z Helu do Głodówki koło Zakopanego. Dystans - 950 km, przewyższenia - +8,043 m / -6,926 m. Tyle teoria.
Trasa Maratonu: https://ridewithgps.com/trips/40207884
Ponieważ przejechałem rok temu Bałtyk Bieszczady Tour (BBT), sądziłem, że z tym też nie powinno być większych problemów. Czy te dwie imprezy są porównywalne? Zobaczymy :)
Cecha podstawowa odróżniająca MPP od BBT to samowystarczalność. Na BBT mamy do czynienia z 15 punktami żywieniowymi, na których można również "przyciąć komara", a na tzw. dużych" punktach można też się przepakować i przebrać w ciuchy wysłane wcześniej. Na MPP jest inaczej - organizatorzy żegnają zawodnika na starcie i witają na mecie. Żadnych przepaków, wszystko trzeba zabrać ze sobą. MPP jest miesiąc później, niż BBT - krótszy dzień, gorsza pogoda, trzeba więc zabrać więcej ubrań na każdą ewentualność. Ponadto regulamin zabrania wsparcia w postaci np. noclegów u znajomych (szkoda, mam ich wielu w Kaliszu, będącym w połowie trasy). Ale cóż, startując akceptuję regulamin.

Piątek - dojazd na Hel (Pendolino + Regio, sprawnie i bez opóźnień) w towarzystwie jednego z zawodników, Marcina, więc przyjemnie zleciało. Po drodze w Gdyni poznajemy kilka osób startujących w Maratonie (co dla mnie okazało się kluczowym wydarzeniem na przyszłość). Później spotkałem kilka z tych osób w restauracji, więc było z kim zjeść obiad, chociaż jak się przy okazji nasłuchałem, w jakich imprezach startowali, to można było i w kompleksy wpaść :). Ale cóż, każdy jeździ jak może, kiedy może i gdzie może, ale fajnie jest poznawać takie osoby i posłuchać ich opowieści.

Po południu odbiór skromnego pakietu startowego (numer startowy, naklejka na plecak, który jedzie na metę oraz skarpetki :). Po tym wszystkim, zamiast wypoczywać, poszedłem na długi spacer po plaży. Fajnie było :). Potem kolacja, powrót na kwaterę, ostatnie przygotowania i spać :).


Rano po śniadanku pojechałem pod latarnię morską, miejsce startu. Po zamontowaniu nadajników GPS, o godzinie 9.00 nastąpił start wspólny, tzw. honorowy, gdyż do Jastarni jechaliśmy za policyjnym motocyklem. Za Jastarnią motocykl asystował wprawdzie do Władysławowa, ale można już było jechać swoim tempem.

Peleton zaczął się szybko rwać. Przez pewien krótki czas, do Władysławowa jechaliśmy grupą, która potem się jakoś rozlazła.
Od początku towarzyszył nam dość silny zachodn iwiatr, czyli biorąc pod uwagę nasz kierunek jazdy był to mocny "wmordewind". Za Władysławowem doszły do tego niezłe pagóry, więc za fajnie nie było, ale cóż, nikt nie obiecywał, że będzie łatwo :). Pierwsza większa ściana - Jezioro Żarnowieckie, jazda w zasadzie na młynku z przodu i blacie z tyłu. Od tego momentu jechałem już w zasadzie sam, czasem kogoś wyprzedziłem, czasem ktoś wyprzedził mnie, jednak większość uczestników była już przede mną. Nic to, dopiero zaczynamy :).
Na początku jechało się całkiem w porządku, aż do jakiegoś 135 kilometra, kiedy na stromym podjeździe łańcuch spadł z tylnej zębatki między kasetę i szprychy. Pierwsze odczucie to wściekłość na serwisantów, gdyż przed startem odebrałem rower z nową kasetą, łańcuchem i przerzutką wymienioną na gwarancji, ale dzień po odebraniu miałem upadek, musiałem skrzywić lekko hak, stąd chyba taka sytuacja. Przy pomocy Kolegów i gwoździa otrzymanego od Tubylca udało się łańcuch wyszarpać, ale niestety ze szprychą.
Przy okazji wielkie dzięki dla Kolegów! Jednemu za to, że wrócił z gwoździem, a drugiemu, że się zatrzymał i pomógł.
Dalej jechałem bez jednej szprychy, koło chodziło na boki, ale dawało radę. Przed Kościerzyną dogoniłem Kolegę, który pomógł mi wyciągać łańcuch, a któremu z kolei złamał się bagażnik na sztycę i wiózł sakwę na kierownicy. Było to mało komfortowe, więc w Kościerzynie (155 km trasy) pojechał szukać w sklepach nowego bagażnika. Chyba nie znalazł, i z tego, co mi wiadomo, wycofał się z dalszej jazdy. Wielka szkoda :(.
Tymczasem jednej z kościerzyńskich pizzerii spotkałem kilku współuczestników, od których dowiedziałem się, że parę osób już zrezygnowało. W sumie mieli prawo - pagóry na Kaszubach i silny wiatr mogły wymęczyć, choć nie spodziewałem się, że tak szybko. Chyba, że przyczyną były awarie, tak jak moja.
Kolejny cel - Nakło nad Notecią, znajdujące się na 300 km trasy. Dotarłem tam o północy. Na stacji Orlen zastałem sporą grupę "naszych", więc przysiadłem się w celu odpoczynku i skonsumowania czegoś ciepłego. Orlen za dużo w tej materii nie oferuje, ale ciepłe kanapki to było już coś. Miła obsługa, zorientowali się, co to za pielgrzymka i nawet donosili nam kanapki do stolików :). Po zjedzeniu, przed wyjściem na powietrze trzeba było się ubrać cieplej - na koszulkę termiczną i koszulkę rowerową doszły rękawki, cienka bluza zimowa z MTB Mazovia i na to przeciwdeszczówka, która chroniła od wiatru. Taki zestaw dawał radę (ponoć w nocy temperatura spadła wg niektórych nawet w okolice 2 stopni).
Około 4 nad ranem zaczął mnie lekko morzyć sen. Znalazłem fajny przystanek - oszklony i z zamykanymi drzwiami. W środku cieplutko, a na siedzeniach spało już dwóch "naszych", więc ja się położyłem na podłodze, ustawiłem budzik na 20 minut i uderzyłem w kimę. Po 20 minutach wstałem i jazda dalej! Senność przeszła, za to zrobiło się mocno rześko. Kieruję się już na Kalisz (500 km trasy). Znów wiaterek nie pomaga :(. W międzyczasie szybki telefon do znalezionego wcześniej miejsca, gdzie zaplanowałem nocleg, rezerwacja i jazda na Słupcę. Niby Wielkopolska, ale też nieźle pofałdowana, do samego Kalisza już nie było jakoś szczególnie płasko. W Kaliszu zakupy jedzenia w Żabce (makaron do zalania wrzątkiem razy 3), prysznic, dwie godziny leżenia (zasnąć nie mogłem z uwagi na hałas, był w końcu dzień), zmiana gaci (oprócz standardowych spodenek rowerowych miałem pod spodem bokserki z wkładką - patent przećwiczony na BBT) i jedziemy dalej. Za Kaliszem znów pagórki, dalej w stronę Złoczewa już łagodniej, ale zaczyna się odcinek ok. 100 km tragicznego asfaltu. Powoli, ale przejechałem, drżąc o tylne, bujające się na boki, pozbawione jednej szprychy koło. Potem asfalt był trochę lepszy, ale znów zaczęły się pagóry - Jura Krakowsko - Częstochowska na kursie. W nocy szybki odpoczynek (20 minut) na przystanku i znów na rower. W międzyczasie spotkałem Znajomego Wojtka i nowych Znajomych Zbyszka i Renatę, z którymi przez jakiś czas jechaliśmy razem, (nawet kimnęliśmy się znów na 20 minut), ale potem się rozdzieliliśmy i znów samotna jazda.


Nad ranem mijam ruiny zamku w Mirowie, robię zakupy w sklepie w Kotowicach i lecę na Ogrodzieniec. Piękne widoki, ale też i mocne podjazdy. Jeden z takich podjazdów wiódł z Olkusza w Dolinki Krakowskie, nagrodą za to był kilkukilometrowy, szybki zjazd do Krzeszowic. Przede mną już poniżej 200 km do mety. Na trasie na przemian długie podjazdy i szybkie zjazdy, ale podobało mi się. Pogoda się znacznie poprawiła, wyszło słońce, zrobiło się ciepło i dookoła ładne widoki.
Aż do 790 km... kiedy strzeliła druga szprycha. Na dodatek resztki tej szprychy zakleszczyły się w kasecie i nie dało się jechać. Siedzę i kombinuję, co dalej, kiedy koło mnie zatrzymuje się jakaś kobieta na rowerze z koszyczkiem na kierownicy, a potem druga, na Wigry :). Bardzo chcą pomóc, ale cóż mogą pomóc... pytam, czy w pobliżu jest serwis, odpowiadają, że nie. Wspomniałem, że przydałyby się kombinerki i... jedna z Pań (ta na Wigry) jedzie do stojącego obok domku znajomego, z którego wraca z kombinerkami! Trochę szarpaniny i wyciągam resztki szprychy z kasety. Koło już całkiem się buja na boki, ale da się jechać!
Wybawicielko Ty moja!
Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że nie zajadę daleko bez dwóch szprych. Dojeżdżam do najbliższego sklepu, robię zakupy, wyciągam telefon i próbuję szukać w internecie jakiegoś serwisu. Niestety, zasięg kiepski, internet w telefonie nie działa! Dzwonię zatem do Kumpla Sławka (znamy się z kilku ultramaratonów) z prośbą, aby mi znalazł jakiś serwis na trasie (jest poniedziałek, ok. 13.00). Znajduje mi taki w Kalwarii Zebrzydowskiej (805 km trasy) i daje mi na niego namiar (dzięki, Sławek!). Dzwonię więc do tego serwisu. Pan mówi wprawdzie, że mają sporo pracy, ale udaje mi się go przekonać do zajęcia się moim rowerem. Jadę więc, bijąc chyba rekordy prędkości na zjazdach po dziurawych drogach, ale co tam! Dojeżdżam do Kalwarii Zebrzydowskiej, znajduję serwis, zostawiam rower w dobrych, jak się potem okazało rękach i idę na obiad do pobliskiej budki z kebabem :). Po obiedzie odbieram rower, płacę 40 zł za wstawienie dwóch i wymianę kolejnych dwóch szprych (były podcięte, czyli gotowe do pęknięcia lada chwila) i wycentrowanie koła. Niedrogo, biorąc pod uwagę, że trzeba było zdjąć kasetę oraz oponę z dętką, (w obręczy latały swobodnie nyple z pękniętych szprych). Po wszystkim biorę się do smarowania łańcucha i... trafiam na rozpadające się ogniwo! Pan Serwisant ratuje mnie spinką i wszystko już wygląda OK (za spinkę 11-rzędową dokładam 2 dychy i dorzucam Panu dychę na browara, za zaangażowanie :). Rower już do końca nie sprawiał problemów. Gorzej z rowerzystą :).
Otóż wjechałem w krainę siarczystych podjazdów, takich od 10 do 17%. Małe wiejskie drogi asfaltowe wiodące na przełęcze, przy wytyczaniu których ktoś chyba nie pomyślał o tym, że można je było poprowadzić zakosami. Wszystkie prowadziły na tzw. "krechę". Ni to jechać, ni to pchać, czasem musiałem się zatrzymać i odpocząć, bo bywało, że tętno czułem już między łopatkami :). Najgorzej było wtedy, kiedy zjazd z takiej przełęczy prowadził po kiepskiej nawierzchni i nie było w związku z tym rekompensaty za ciężki wjazd.
Trochę mi się ta wycieczka zaczęła przeciągać i czekała mnie kolejna noc w trasie. Moja lampka (Solarstorm X6) z podwieszanymi akumulatorami miała wytrzymać nawet 20 godzin na jednym akumulatorze - wytrzymywała mniej, więc na trzecią noc nie miałem za bardzo oświetlenia i musiałem mocować czołówkę do kasku. Światło wprawdzie słabe, ale zawsze. Na dodatek zaczęło padać, na początku słabo, potem coraz mocniej. Ciemno, ślisko, słabe światło - to nie mogło dobrze wróżyć na dalszy ciąg. Tymczasem przede mną przełęcz Krowiarki (koło Babiej Góry). Nie było aż tak stromo, ale dość długo i męcząco. Wykombinowałem, że resztki światła z mocnej lampki zostawię na zjazdy, a czołówka będzie oświetlała podjazdy. Działało, aż się całkiem nie wyczerpał drugi akumulator do Solarstorma. Na szczęście w Zawoi dokupiłem baterie do czołówki, wiedziałem więc, że przynajmniej ona mi nie padnie.
Kolejna noc - najpierw jazda w okolicach Jordanowa i w międzyczasie krótka drzemka na przystanku. Po 20 - minutowej drzemce szybki, bardzo nieprzyjemny zjazd (wyziębiony organizm w zderzeniu z zimnym powietrzem na szybkim zjeździe). Jakoś dojechałem do Rabki, a potem do chyba najgorszego odcinka w czasie całego Maratonu, czyli Rabka - Rdzawka - Zakopianka, gdzie czekał na mnie długi podjazd. Na początku łagodny, potem ostrzejszy a końcówka to już ściana o nachyleniu 20%, ciągnąca się chyba przez wieczność! Udało się jakoś na to wjechać, więc zostały już tylko Szaflary, a potem Gliczarów. Przed Gliczarowem spotkałem dwóch "naszych". Jeden już na początku postanowił odpocząć przed podjazdami, a ja z drugim zaczęliśmy zdobywać najpierw pierwszy podjazd w Gliczarowie Dolnym, a potem... no cóż... słynną "Ścianę Płaczu" w Gliczarowie Górnym zdobywaliśmy stylem "mieszanym". No wepchnęliśmy i już :). Następnie kierunek Bukowina Tatrzańska i... gleba na środku asfaltu kawałek przed rondem. Chciałem popatrzeć na telefon i jakoś tak wyszło... ale chyba miało prawo, bo zmęczenie robi swoje. Najgorzej, że w szczelinach kasku miałem okulary rowerowe (zdjąłem, bo deszcz i mgła sprawiały, że nic przez nie nie widziałem). Jak upadłem, to wypadły z kasku, a ja po kilku km zorientowałem się, że ich nie ma. Trudno się mówi, o powrocie i szukaniu ich po nocy nie było mowy, więc resztką sił skierowałem się ku Głodówce.
O godzinie 5.34 zameldowałem się na mecie, po 68 godzinach i 34 minutach. Medal, uścisk ręki, gorący posiłek, chwilka rozmowy z tymi, co byli w jadalni, potem prysznic i spać! Długo nie pospałem, bo o 9.00 byłem już na nogach.


Okazało się, że nie byłem ostatni :). Miejsce które zająłem wśród tych, którzy ukończyli to raptem 9 od końca, ale... byłem... 52! Aż 32 osoby wycofały się w trakcie Maratonu! Wielka szkoda i wyrazy współczucia, wyobrażam sobie, jak bym sam był wściekły, gdybym musiał się wycofać.
Kolejny problem, to wydostanie się z Głodówki i Podhala w ogóle, bo od września do Zakopanego nie jeżdżą pociągi. I tu mi się przydała nowo zawarta znajomość na Helu! Dwaj Koledzy (Stanisław I Andrzej) jechali do Sierpca. Namówiłem ich na to, aby zajechali przez Warszawę :). Podwózka pod sam dom to naprawdę wielki fuks :). Dzięki, Panowie!

Kiedyś moim marzeniem było przejechanie BBT i udało się. Jednak MPP w porównaniu z BBT mogę określić jednym słowem: rzeźnia! Mam na myśli trasę, która meandruje po Beskidach i Podhalu w poszukiwaniu najbardziej paskudnych podjazdów w okolicy. Do tego chłód nocami, deszcz przez kilka godzin ostatniej nocy, brak punktów żywieniowych (przez jeden odcinek jakichś 100 km nie było po drodze żadnej stacji ani sklepu) - poziom trudności nieporównywalny. Jednak z drugiej strony, gdyby nie ubiegłoroczne BBT, to teraz z pewnością nie przejechałbym MPP, bo nawet bym się na to nie porwał :).
Nie wiem, czy pojadę jeszcze kiedyś, jeśli tak, to będę musiał się chyba lepiej przygotować fizycznie.
Ze Stravy wyszło mi razem 973 km, gdyż trochę błądziłem i dołożyłem drogę do i z serwisu. Nawigowałem przy pomocy Locusa Pro zainstalowanego w smartfonie, ale chyba warto się rozejrzeć za jakąś nawigacją bardziej profesjonalną, bo zdarzało się, że nie spojrzałem w porę na Locusa i przegapiłem kilka skrętów, co kosztowało mnie ładnych parę km dodatkowej jazdy i czasu :).
Gdyby ktoś chciał wystartować to gorąco polecam, bo pomimo trudności to jednak super przygoda! Chętnie coś podpowiem i posłużę radą :)
Komentarze
Pozdrowienia, świetnie tę imprezę opisałeś, gratulacje. To mnie spotkałeś na trasie jak urwał mi się bagażnik. Dokulałem się jeszcze do Tucholi i skręciłem na Bydgoszcz. Też używam locusa ale na wyłączonym ekranie za to ze słuchawką w uchu i włączonym komendami. Dłużej bateria starcza. Do zobaczenia na kolejnych imprezach
Jarek - 17:08 sobota, 28 września 2019 | linkuj
też lubię czytać opisy takich ultramaratonów, choć wiuem, że nie wystartuję. Podziwiam takich herosów dwóch kółek. gratuluję!
yurek55 - 20:41 piątek, 27 września 2019 | linkuj
Komentuj