thewheel

blog rowerowy

mariox z miasta
km:100342.03
km teren:848.20
czas:226d 10h 02m
pr. średnia:18.27 km/h
podjazdy:439761 m

Moje rowery

Znajomi

Szukaj

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy mariox.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2021

Dystans całkowity:1214.95 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:59:00
Średnia prędkość:20.59 km/h
Maksymalna prędkość:55.80 km/h
Suma podjazdów:5781 m
Suma kalorii:26673 kcal
Liczba aktywności:20
Średnio na aktywność:60.75 km i 2h 57m
Więcej statystyk

Z pracy

Piątek, 13 sierpnia 2021
km:13.13km teren:0.00
czas:00:31km/h:25.41

Do pracy

Piątek, 13 sierpnia 2021
km:13.11km teren:0.00
czas:00:33km/h:23.84

Z pracy

Czwartek, 12 sierpnia 2021
km:13.15km teren:0.00
czas:00:32km/h:24.66

Do pracy

Czwartek, 12 sierpnia 2021
km:13.13km teren:0.00
czas:00:31km/h:25.41

VII Kórnicki Maraton Turystyczny '2021

Sobota, 7 sierpnia 2021
km:525.57km teren:0.00
czas:22:25km/h:23.45

Kolega Krzysztof namawiał, to napisałem. Sam musiał zrezygnować z ostatniej chwili, więc chciał poczytać, chociaż nie wiem, czy spodziewał się, że będzie tego aż tyle i czy przebrnie przez całość. Przekonywał, że jechałem w naszej SzoSzowej koszulce, więc powinienem. No to piszę :). Nie sądzę, że kogoś to zainteresuje, więc uprzedzam, będzie długo i męcząco, jak jazda na długim dystansie rowerem :)
Tytułem wstępu:
Z Kórnickim Maratonem Turystycznym (KMT) mam miłe skojarzenia. To w 2017 roku na III edycji tegoż Maratonu przejechałem swoje pierwsze 500 km na rowerze. A sami wiecie… tych pierwszych się nie zapomina… :).
Kiedy teraz sobie to wspominam to stwierdzam, że była to z straszna amatorka w moim wykonaniu. Jechałem z plecakiem na plecach, na najtańszej wersji szosowej Krossa (Vento 1 na Sorze i oponkach 23C, w którym pękały szprychy) ale udało się. Potem zaliczyłem kolejne edycje, czyli w roku 2018 (hardkorowe upały i koszmarne nawierzchnie), 2019 (trasa przez Góry Sowie, chyba najfajniejsza jak do tej pory) a w roku 2020 nie wystartowałem, gdyż był tylko tydzień przerwy między KMT a „Pięknym Wschodem”. Wybrałem ten bliższy.
W tym roku układ był o wiele lepszy, gdyż VII KMT był aż dwa tygodnie po „Pięknym Wschodzie” i zdecydowałem się startować w obu imprezach.
Kórnicki Maraton Turystyczny różni się od ultramaratonów. Sama formuła maratonu turystycznego to w zasadzie nie wyścig, tylko przejazd, a na KMT nie tylko nie ma nagród za pierwsze miejsca, ale nawet nie da się znaleźć tabeli wyników z czasem przejazdu. Oczywiście, każdy jedzie jak uważa i jedni zasuwają tak jak mają to w swoim zwyczaju, a drudzy uprawiają tzw. „kolarstwo romantyczne” :). Jednak dystans i profil trasy sprawia, że wiele osób traktuje go jako element treningu. A dystanse są zawsze dwa: jeden na 300 km i drugi na 500 km. Limit czasu – dopóki ekipa trwa na posterunku (a z reguły trwa do ok 15:00 w niedzielę).
Impreza odbywa się zawsze w pierwszy pełny weekend sierpnia, więc łatwo zapamiętać regułę i przewidzieć datę następnej edycji :).
Organizatorem Maratonu jest Stowarzyszenie o nazwie „Kórnickie Bractwo Rowerowe”. Jest to grupa zapaleńców, którzy sprawiają, że impreza ma stałych bywalców z całej Polski, a nowych ciągłe przybywa. Nad całością czuwa Prezes Stowarzyszenia, czyli Krzysztof Rolnik. Człowiek z pozoru srogi i stanowczy, ale w gruncie rzeczy sympatyczny i bardzo pomocny. Koordynuje ciężką pracę zapaleńców – wolontariuszy, którzy jak na grupę amatorską organizują naprawdę bardzo profesjonalną imprezę za niewielkie (dla uczestnika) pieniądze. Poza KMT organizują również inne imprezy, jak np. coraz bardziej znana „Pyra Trail” dla gravelowców.
Ja na KMT zawsze startowałem na pięćsetkach, gdyż uważałem, że szkoda jechać taki kawał dla 300 km, ale może kiedyś pojadę trzysta. Zobaczy się.

Trasa VII KMT: https://ridewithgps.com/routes/35159369

Długi trochę może ten wstęp, ale w naszej okolicy jest to impreza mniej znana, więc uważam, że należy przybliżyć co nieco.
W piątek 6 sierpnia zapakowałem rower do samochodu i wyruszyłem do bazy w Prusinowie. Czemu nie w Korniku? A bo system jest taki, że start tzw. „ostry” jest w Korniku na rynku, a baza imprezy wraz z polem namiotowym jest w pobliskiej miejscowości (kiedyś to było Robakowo, obecnie baza się przeniosła do Prusinowa, 6 km na południe od Kórnika. Najpierw startujemy z bzy, potem z Rynku, po wysłuchaniu ostatnich wskazówek od Krzyśka.
Warszawa pożegnała mnie ulewą, ale Wielkopolska przywitała mnie słoneczkiem i piękną pogodą. I dobrze, bo przynajmniej na spokojnie można było rozbić namiot.



Kiedy pierwszy raz jechałem w KMT, na start zostałem dowieziony autem z Poznania, a potem do tegoż samego Poznania wróciłem na kolach. Od kolejnych edycji nocuję już na polu namiotowym i to jest chyba najlepsza opcja, bo można fajnie spędzić czas na wieczorku kolacyjnym przy ognisku lub grillu i poznać nowych ludzi lub spotkać starych znajomych. Te wieczorki są coraz bardziej urozmaicone. Dwa lata temu po raz pierwszy pojawił się nalewak z piwem z regionalnego browaru rzemieślniczego. Był to wieczór, który do dzisiaj się wspomina, gdyż delikatnie wymknął się niektórym osobom spod kontroli. Dyskusje na ten temat na forum „podrozerowerowe.info” trwały jeszcze długo, a Krzysztof odgrażał się, że w następnej edycji na starcie będzie policja z alkomatem. Z tego, co wiem na pogróżkach się skończyło, w tym roku również było spokojnie. No, może nie do końca, gdyż co roku w Maratonie bierze udział ekipa rowerowa z dolnośląskiego Lubina o nazwie „Wataha”. Panowie przyjeżdżają grupką kilkuosobową, czasami z rodzinkami i z reguły nie chodzą spać wcześnie, a jak nie śpią to słuchają muzyki lecącej z boomboxa, z reguły głośniej, niż ciszej. Różni ludzie próbowali z tym walczyć, ale chyba już się wszyscy poddali. Wataha jest już elementem kórnickiego folkloru i kolorytu. Mnie zaskoczyli na pierwszej edycji, kiedy jadąc usłyszałem za sobą muzykę. Odwracam się i widzę, jak za mną jedzie kilku facetów na szosie w takich samych koszulkach, jeden ma na kierownicy boomboxa, z którego słychać tekst „Jaki tu spokoóóóóóójjj…. nanananaaaaaaaaa….”. Chyba już trzeci rok wiszę im browarki, którymi kiedyś mnie poratowali w piątkowy wieczór :).
Po przyjeździe, przywitaniu się z Ekipą i odebraniu pakietu startowego rozbiłem namiot, wyciągnąłem rower i pojechałem w stronę Kórnika, po drodze zahaczając o miejscowość Bnin, gdzie zawsze jadam obiadek w restauracji „Wielkie Nieba” (polecam).


Po obiadku pojechałem promenadą wzdłuż jeziora na rynek w Kórniku na lody, mijając ławeczkę z Wisławą Szymborską (też jeździ rowerem :)). Na miejscu spotkałem kilku znajomych. Pogadaliśmy, po czym wróciłem do bazy.







Wieczorek był jak zwykle sympatyczny, przy piwku z nalewaka (wypiłem dwa, ale małe :)). Pogadałem ze znajomymi i zabrałem się do spania. Dzień zakończył się pięknym zachodem słońca, co widać na załączonych obrazkach :)






Start miałem o 7:15, więc budzik ustawiłem sobie na piątą rano. Środek nocy, ale wolałem na spokojnie wszystko ogarnąć.
Sobota rano – śniadanie, higiena, pakowanie się do sakwy i na start. Piękna pogoda, więc zapowiadało się nieźle. Grupy liczyły po 12 osób, ale nie wszyscy się stawili (m.in. naszego SzoSzowego Krzyśka zabrakło). Przed nami wystartowała Wataha z obowiązkowym boomboxem, a potem my. Grupa się podzieliła na dwie, na początku jechałem z tymi szybszymi, ale byli trochę za szybcy, więc zostałem. Potem dogoniłem dwóch ludzi z tej grupy i przez długi czas się tasowaliśmy na trasie.



Pogoda była ładna, ale niestety, wiało w twarz i to dość mocno. Mimo to jechało mi się dobrze. Na początku przejazd przez Śrem, gdzie policja lubi łapać rowerzystów jadących nie po ścieżkach, więc jadę grzecznie tak, aby nie tracić czasu na dyskusje ze stróżami prawa.
W czasie jazdy przyszedł do głowy plan, aby na pierwszy punkt żywieniowy pojechać bez postojów. Biorąc pod uwagę, że było to w Polkowicach na 167 km trasy, wydawało się to niełatwym zadaniem, ale postanowiłem trzymać się planu jedząc i pijąc w czasie jazdy. Można powiedzieć, że się udało, chociaż w Rydzynie musiałem się zatrzymać na czerwonym świetle. W międzyczasie jechałem kawałek w grupce dwóch osób z mojej grupy startowej oraz dołączających się i odłączających innych uczestników. Przed samymi Polkowicami trochę nam już zaczął doskwierać wiatr, do tego doszły pagórki. Zarówno ja, jak i Koledzy zaczęliśmy artykułować swoje opinie na ten temat, ale mimo wszystko jakoś się jechało nie najgorzej. Wreszcie zaczęliśmy zbliżać się do Polkowic. Już kilkanaście km wcześniej znać o sobie dawały wyrobiska i instalacje koncernu KGHM a już w samym mieście imponujących rozmiarów zakład przerabiający rudę miedzi.
Miasto jak miasto, część, przez którą jechaliśmy to same blokowiska, ale uwagę zwracał fakt, że jedno z najbogatszych miejsc w Polsce ma raczej kiepskie drogi.
Po dojechaniu do Polkowic stwierdziłem, że odpadła mi lampka tylna zamocowana na sakwie (a przynajmniej jej duża część). Nikt nie miał nic w zapasie, ale Koleżeństwo z Bractwa wykazało dużo chęci do pomocy, za co należą się Im wielkie podziękowania. Podzwonili po sklepach i jeden Kolega nawet wsiadł do samochodu, żeby pojechać i mi tę lampkę kupić, a ja żebym w spokoju mógł zjeść pyszny obiadek z dwóch dań. Niestety, mieli same cuda na USB, i do tego nietanie. Postanowiłem poszukać sklepu z chińskimi gadżetami i to był bardzo dobry pomysł. Znalazłem lampkę wyglądającą na najlepszą, co tam mieli, kupiłem do niej 2 baterie i jeszcze 4 wziąłem na zapas. Zapłaciłem jakieś 12 zł za całość. Lampka świeciła trochę może śmiesznie (diody czerwone, niebieskie, zielone), ale bardzo skutecznie. Straciłem trochę czasu na znalezienie sklepu, zakupy i powrót n trasę, ale bezpieczeństwo przede wszystkim.
Kolejny punkt żywieniowy miał się znajdować na 263 km. Jazda w jego kierunku była ciężka z uwagi na wspomniany wcześniej wiatr, podjazdy (ale i zjazdy), za to trudy jazdy rekompensowały fantastyczne widoki! W oddali widać było Karkonosze z samą Śnieżką, a po drodze uroki Parku Krajobrazowego Doliny Bobru i Krainy Wygasłych Wulkanów. Trzeba się tam będzie wybrać na parę dni z rowerem i pozwiedzać okolice.
Tutaj też się nie zatrzymywałem, oprócz tablicy z nazwą miejscowości Sobota. W końcu była sobota, a ja jeszcze do tego byłem w miejscowości o tej samej nazwie. Poprosiłem przechodzącą Panią o zrobienie zdjęcia i to był jedyny postój na kolejnym odcinku prawie 100 km.



Po drodze minąłem Kolegę, który szukał sposobu na powrót, gdyż awaria piasty uniemożliwiała dalszą jazdę. To są chyba najbardziej denerwujące momenty na zawodach.
Wrażenie jak zwykle dla mnie psują zapuszczone poniemieckie budynki, ale cóż… taki urok tych okolic.
Po pokonaniu kilku podjazdów i zjazdów (przed którymi przestrzegał Organizator, i słusznie) dotarłem do drugiego i ostatniego punktu żywieniowego, w restauracji na zaporze na rzece Bóbr – Karczmy nad Jeziorem Pilchowickim. Tak, to to jezioro z tym mostem, który Tom Cruise chciał wysadzić w powietrze. Na szczęście mu się to nie udało, a ja dzięki temu zobaczyłem ten most. Cóż, stan techniczny nie najlepszy, ale robi wrażenie, tak samo jak zapora.




Na kolację była zupka z chlebkiem. Po jej zjedzeniu i przepakowaniu batonów do kieszonek na plecach ruszyłem w dalszą drogę. Wiatr zelżał (a w sumie to i kierunek jazdy się zmienił) ale czekały jeszcze mocne podjazdy w okolicy Jeżowa Sudeckiego. Po ich minięciu trasa zaczęła się robić bardziej płaska i z wiaterkiem w plecy. Zaczęło się naprawdę przyjemnie jechać. Kiedyś się zaczęło robić ciemno, zatrzymałem się na stacji benzynowej, aby założyć pod spód koszulkę termiczną. Przy okazji kolega tam napotkany podzielił się informacją, że Pan z obsługi stacji kiedy się dowiedział jaki dystans jedziemy stawiał wszystkim uczestnikom kawę. Nie skorzystałem, bo nie miałem ochoty, ale miły gest z Jego strony :).
Po minięciu Świerzawy obrałem kierunek na Jawor i stwierdziłem, że robi się późno, więc zatrzymam się w celu poinformowania Świata o tym, że żyję i że mam się dobrze. Było około 23:30, więc to był czas najwyższy. Czemu? W przeciwieństwie do większości uczestników nie używam Garmina, tylko Locusa w telefonie. Aby bateria starczyła na dłużej, jadę w trybie samolotowym. Zatrzymałem się, aby wyjść z tego trybu i wysłać wiadomość.
Chyba się za bardzo nachwaliłem tych dobrych warunków, bo po północy zerwała się wichura. Na początku wiało całkiem korzystnie (parę razy z boku próbowało mnie wprawdzie przewrócić), więc kontynuowałem jazdę. Niestety, od zachodu i północy zaczęły się pojawiać błyski. Koło 1 zaczęło padać. Założyłem przeciwdeszczówkę i jechałem dalej, ale opady zrobiły się na tyle mocne, że woda płynęła szosą. W miejscowości Zaborów zauważyłem wiatę przystankową, ale miała już mieszkańców, czyli grupkę młodych ludzi, którzy nie mieli pomysłu na spędzenie sobotniego wieczora, więc zabrali browarki na przystanek, a że lało, to utkwili tam na dłużej. Jeden to był naprawdę mocno nawalony, ale ogólnie było sympatycznie. Towarzystwo było pod wrażeniem tego, co robię. Chwilkę posiedziałem , ale stwierdziłem, że to szybko nie przejdzie. Pożegnałem się z Towarzystwem i pojechałem dalej. Nie pierwsza to moja jazda w takich warunkach. Gorzej mieli mijani Koledzy, którzy zmieniali dętkę.
Padać przestało koło 4 rano. Na spotkanej ok 100 km od mety stacji benzynowej zrobiłem sobie postój na kawę i jedzenie. Towarzyszyli mi Koledzy od dętki. Potem już wsiadłem na rower i jechałem do mety znów bez postoju :).
Bałem się, że nad ranem będzie zimno, w końcu przemokłem. Nie było jednak tak źle. Kiedy zrobiło się jasno znów wrócił entuzjazm i jechało się całkiem dobrze. Przede mną był jeszcze taki dziwny odcinek z Gostyniem, czyli okolice miasteczka Dolsk. Miasteczko samo w sobie urokliwe, ale z tego, co pamiętałem sprzed dwóch lat było tam kilka podjazdów i fatalny asfalt. I tu mnie spotkała niespodzianka! Asfalty zrobione w większości, część w trakcie robienia a te podjazdy nie okazały się takie znów ciężkie, jak poprzednio. Chyba jednak miałem więcej siły, bo Krzysiek Rolnik twierdził potem, że trasa taka sama.
Czas upływał, a meta była coraz bliżej. Na ostatnich kilometrach spotkałem Martę jadącą na poziomce chociaż tymczasowo śpiącą na przystanku, jeszcze jednego uczestnika, który też odpoczywał i dwóch Kolegów od dętki. Z Nimi wjechałem na metę, była ok 7:45. Po mnie jeszcze wjechał ostatni uczestnik jadący na dystansie 300 km :). To jest dopiero kolarstwo romantyczne :-D! Oczywiście powitanie Ekipy, medal, makaron z ogromną ilością pysznego sosu (zjadłem dwie porcje), piwko bezalkoholowe (miałem jeszcze drogę do domu). Pogaduchy z Kolegą Maćkiem z KBR, którego często spotykam na ultramaratonach, a który tym razem był jednym z organizatorów imprezy i pilnował, żeby wszystko szło jak należy.
PO tych chwilach odpoczynku poszedłem pod prysznic, po czym położyłem się w namiocie w celu przespania się przed podróżą. Po niecałych dwóch godzinach wstałem, spakowałem się, pożegnałem z ludźmi i ruszyłem w drogę do domu.
Impreza jak zwykle bardzo udana, wielkie podziękowania dla Organizatorów. Jest to chyba ostatni maraton, gdzie za stosunkowo niewielkie pieniądze dostaje się naprawdę dużo i który cechuje się super atmosferą, pozbawioną napinki i ciśnienia na wynik, a jednocześnie którego przejechanie wcale nie jest spacerkiem. Wręcz przeciwnie, jest trudniejszy niż niektóre ultramaratony zaliczane do PP Ultra. Polecam wszystkim gorąco!
No i gratuluję dotrwania do końca tej opowieści.



Do Bnina na obiadek i Kórnika na lody

Piątek, 6 sierpnia 2021
km:14.13km teren:0.00
czas:00:44km/h:19.27

Z pracy

Czwartek, 5 sierpnia 2021
km:13.45km teren:0.00
czas:00:32km/h:25.22

Do pracy

Czwartek, 5 sierpnia 2021
km:13.16km teren:0.00
czas:00:30km/h:26.32

Z pracy+

Wtorek, 3 sierpnia 2021
km:71.50km teren:0.00
czas:02:39km/h:26.98

Do pracy

Wtorek, 3 sierpnia 2021
km:13.13km teren:0.00
czas:00:29km/h:27.17